Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ten jasny pan, płacący tyle pieniędzy, sprawiający migdałowe surduty i ponsowe kurtki swéj służbie, stał teraz na progu ciemnego pokoju smutny i zgnębiony, a niedaleko konała jego jedyna córka, milionerka, i skonać mogła dla braku jedynego środka ratunku.
— Co robić? — powtórzył jasny pan, spoglądając na zaspanych lokai — który z was pojedzie, może ty, Bazyli?
Głos dumnego szlachcica stawał się miękkim, cichym, jak prośba dziecka. Bazyli zakłopotany podniósł głowę, chciał coś przemówić, — nagle wysoka ciemna postać zarysowała się w półcieniu.
— Niechaj jaśnie pan pozwoli, ja pojadę.
Czerwonawy blask dogasającego ognia oświetlił bladą twarz i czarne oczy przybyłego. Patrzył w ziemię i w ręku miał szarą czapkę. Zdawał się być onieśmielonym obecnością pana i wzrokiem lokai, którzy go z niechęcią od stóp do głów mierzyli.
Mimo to stał tuż przed panem i powtórzył raz jeszcze:
— Ja pojadę.
Był-to Julek, który posłyszał od Lawdańskiego o żądaniu doktora i niebezpieczeństwie, w jakiém znajdowała się panienka. Szlachetna natura chłopca oburzyła się na obojętność, z jaką Lawdański opowiadał smutne wieści w piekarni. Przyszedł tam przypadkowo po ogień do fajki i zastał nawpół ubranego kamerdynera, szukającego niemieckich dżokiei.
— Wybrała się umierać w nocy i na taką szarugę — mówił przywiązany sługa, wzruszając ramionami.
Wówczas to Julek powiedział sobie: „pojadę.”