Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dachu, wygląda jak wielka dziurawa płachta, którą przyodziała się żebraczka.
U przegniłych słupów uwiązane konie z wózkami i biedkami, pospuszczały smutne łby, rozmyślając nad przewrotnością świata.
Dokoła kałuże cuchnące, wstrętne...
Na jednéj z nich rzucona kładka służy obecnie za ruchomą huśtawkę dwóm żydowskim bachorom.
Bachory skaczą, śmiejąc się i krzycząc, a każdy ruch kładki — to porcya błota, obryzgująca ich rumiane twarzyczki.
Opodal stado gęsi poważnie naradza się nad wycieczką do dworskiego ogrodu.
Budynek ten — to karczma, siedziba siwowłosego arendarza Szmula, sławnego koniokrada na całą okolicę.
Siedzi tu od dziada pradziada.
„Zasiedział” już miejsce i nikt go ruszyć nie jest w stanie.
Następca wie napewno, że cała chudoba jego poszłaby z dymem, podpalonoby karczmę z pewnością.
Nikt się więc nie kusi o arendę horodyską, a choć intratna, bo droga do kolei przechodzi tuż koło karczmy — nikomu przez myśl nawet nie przejdzie podkupić Szmula.
Zresztą jaśnie pan go lubi — o! nawet bardzo lubi.
Szmul go kradnie, ale cóż robić? Przynajmniéj konie mogą w stajni stać bezpiecznie — a i to coś znaczy.
Szmul ma siedmiu synów, sławnych siedmiu końskich złodziei.
Jest z nich dumny!