Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wkrótce wtoczył się pan bankier na kurytarz.
Przed drzwiami numer 10 zatrzymał się chwilę, sapnął, westchnął, i zapukawszy lekko, wszedł do wnętrza.
Znalazł się w saloniku hotelowym, umeblowanym po „hotelowemu,” to jest przystrojonym w urzędowy garnitur kryty brokatelą, lustro, szafę (!) i... nic więcéj.
Na prawo drzwi przymknięte prowadziły widocznie do dalszych pokoi.
Poza drzwiami słychać było szelest jedwabiów i kroki przydeptanych pantofli...
Bankier nadstawił ucha i sapnął.
Sapnięcie to widocznie usłyszane zostało w przyległym pokoju, bo z za drzwi zabrzmiało pytanie:
— A kto to znów wlazł bez zastukania?
Bankier pogładził ręką faworyty.
— Stukałem, panno Floro! — odpowiedział z akcentem, silnie zdradzającym semickie pochodzenie — ale... co ja winien, co mnie pani nie słyszała!
— Czegóż pan chcesz? — pytała panna Flora, ukryta za drzwiami.
— No! co ja chcę? — powtórzył z uśmiechem bankier — ucałować rączki panny Flory i złożyć u jéj stópek maluchny prezencik, coby mnie wpisał do dobrych łask panny Flory.
— Co tam za prezent! — targowała się bogini — może bukiet... to sobie schowaj go dla kogo innego... albo daj żonie... ja tych śmieci już nie chcę.
Bankier szybko wyjął safianowe pudełeczko z kieszeni i różę z butoniery... oba grochy brylantowe zdjął z aksamitu i umieścił je wśród purpurowych listków kwiatu.