Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I leżała długo, długo, majacząc w straszliwéj gorączce. Tyfus owionął tę drobną istotę swém ognistém tchnieniem i sprawił jéj ból niewysłowiony. Ja porwałem się szybko i stałem ciągle u jéj wezgłowia, chłodząc te biedne rozpalone skronie, te spieczone usta. Cierpiała cicho — cierpiała przeze mnie!
Gdy lekarze stracili nadzieję i odstąpili od łoża choréj, w sercu mojém podniósł się bunt straszliwy. Śmierć wydzierała mi ten jedyny skarb, jaki w ubóstwie mém materyalném dostał mi się w udziale. Ten straszny lodowy wróg mroził to cudne miękkie ciało, płonące życiem i dziecinną jeszcze młodością. Wśród białych płócien leżała moja mała, sama biała jak płótno, oddychając ciężko, nie poznając nikogo... U nóg jéj ja sam zmieniony, zżółkły, czepiałem się tych stóp drobnych, napełniając łkaniem cichą komnatę. Nie dozwalałem wejść nikomu, wiedziałem, że moja mała zasypia na zawsze i pragnąłem ją sam ukołysać na ten sen wieczny.
Kazałem przynieść mnóstwo konwalij i pokryłem umierającą śniegiem wonnych kwiatów. Ona sama, biała jak te kwiatuszki, promieniała wśród nich pięknością anioła. Słońce skłoniło swą złocistą głowę ku spoczynkowi i zapadło w niezmierzoną głębię. W naszym ogródku szumiały drzewa, a małe jabłonki strząsały ze siebie zaróżowione kwiaty. Dokoła cisza, spokój, wiosna.
A tu w pokoju, pełnym jeszcze smutnéj melodyi ulubionéj naszéj pieśni, konała moja jedyna — konała wśród woni i śnieźnéj kwiatów powodzi. Gołębie umierającéj spadły nagle z poblizkiego dachu i z szu-