Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sprawię tém przykrość mojéj jasnowłoséj, która oparłszy głowę o moje ramię, szeptała wolno i z uczuciem dziecięcéj prostoty modlitwę Pańską. Zwolna jednak ta cisza, ten srebrny głosik, ta prosta, a tak wymowna prośba, którą słało niewinne dziecko klęczące pod błękitném niebios sklepieniem, przejmowała mnie wrażeniem uspokajającém i obezwładniającém zarazem. Zdawało mi się, że ta drobna istota, tak czująca potrzebę wierzenia i tonąca w miłości boskiéj, wprowadza mnie w przystań jakąś spokojną, obronną, daleką od wichrów i huraganów świata. W tym małym ogródku pełnym woni i szmeru liści, wśród tych słonecznych promieni spływał do serca mego dziwny spokój, dotąd mi nieznany. Wspomnienie lat dziecinnych, postać méj matki, kreślącéj nad mém łóżeczkiem znak krzyża, wszystko to przychodziło nagle i rozwijało się przed memi oczami. Odtąd codziennie klękałem obok méj małéj i podczas gdy ona modliła się — ja odpoczywałem, przymykając oczy. Było mi dobrze, błogo... spokojnie.


∗                    ∗

Pewnego dnia, wróciwszy do domu, poczułem silne dreszcze i gwałtowny ból głowy. Przywołany lekarz rozpoznał początki tyfusu i nakazał wszystkie środki ostrożności. Przedewszystkiém kazał oddalić ode mnie moję małą. Wśród łez wymogłem na niéj przyrzeczenie, że nie pojawi się przy łóżku mojém ani na chwilę. Obiecała mi to, łkając jak dziecko. W nocy straciłem przytomność. Gdy dziewiątego dnia odzyskałem zmysły, pierwszą istotą, jaką przy łożu mém ujrzałem, była