Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gasła wiara, choć na chwilę musiałaby wrócić w wasze serca. Ten jasnowłosy anioł kornie schylony, szepczący prośbę o trochę szczęścia, o spokój dla mnie na ziemi, napełniał serce moje nieznaném mi dotąd uczuciem. W gronie kolegów szczyciłem się brakiem wiary, dysputowałem gorąco z podobnymi mnie półmędrkami i zdawało mi się, że przywróciłem porządek odwieczny, stworzyłem sobie wygodną religię, a na ruinach przesądów zasiadłem dumny z uśmiechem sceptycznym na ustach. Przyszedł do mnie mój biały anioł, przyszedł wśród promieni słonecznych majowego poranka i srebrném skrzydłem swojém odegnał uśmiech sceptyczny i strącił mnie z wysokiéj góry niewiary, którą sobie latami całemi budowałem. Ona, ta mała, nie rozumowała, nie dociekała tajemnic zawielkich na nasz biedny rozum ludzki, modliła się co wieczór kornie schylona przed Chrystusem w koronie cierniowéj, a majowym rankiem stroiła w bzy i konwalie białą statuę Boga-Rodzicy. Spytałem ją, dlaczego klęczy przed tym wizerunkiem? Patrzyła na mnie długą chwilę.
Nagle ruchem pełnym wdzięku zarzuciła mi rączki na szyję.
— Pomódl się ze mną — dodała.
Ukląkłem machinalnie obok niéj na żółtym piasku naszego ogródka. Wiosna śmiała się dokoła, a złote słońce przedzierało się przez delikatne liście drzew. Nad nami wznosiła się statua Boga-Rodzicy, biała, wysmukła, dziewicza. Klęczałem obok małéj, wstydząc się sam siebie. Zdawało mi się, że czynię jakieś ustępstwo z mych zasad, lękałem się, aby ktoś nas nie zobaczył i nie wyśmiał mnie późniéj w gronie wesołych przyjaciół. Nie chciałem wstać, jednak czułem, że