Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziwnie miękka, dziecięca natura. Domagała się bezustannie drobnych dowodów pamięci. Lubiła konwalie — przynosiłem jéj codziennie te śnieżne, wonne kwiateczki, a ona z miłością całowała drobne dzwonki i długie, miękkie liście. Raz zimno było i dżdżysto; przekupnie skryli się ze swoim kwiecistym towarem, wróciłem do domu — bez konwalij. Moja mała bardzo płakała.
Nieraz, gdy szary wieczór spędzał resztki dnia świetlanego, siadałem rozmarzony przy oknie. Moja mała zbliżała się do fortepianu i po chwili z pod drobnych jéj rączek płynęła w dal rzewna, cicha piosenka. Zapomniałem o troskach życia powszedniego, o świecie, o ludziach — piosenka mojéj małéj niosła mnie w krainę dobra, piękna, poezyi. Było mi tak dobrze, tak błogo o téj szaréj cichéj godzinie, w tym ciemnym pokoju, z tą małą moją przy boku, że radbym przedłużył tę godzinę w nieskończoność i nie wrócił więcéj z tego nieba marzeń, w które mię skrzydlata piosnka méj najdroższéj przeniosła. Za oknem drzewa szumiały, kłoniąc głowy ku ziemi, kwiaty zamykały kielichy i chyliły senne purpurowe lub białe korony; ptaszki milkły po gniazdkach, kołysane rzewną, smutną piosenką, którą cichy wietrzyk majowy niósł w ciemniejszą przestrzeń. I duch mój usypiał zmęczony całodzienną walką — odpoczywał w téj rzewnéj melodyi, dźwięczącéj wśród ciszy.
Nie lubiła gwaru zabaw, ani zgiełku świata.
Często wśród najweselszéj zabawy przychodziła z prośbą udania się do domu — nieraz znów strojna w gazy i jedwabie, ze łzami w oczach, drżącym głosem błagała, abym dozwolił jéj zostać u siebie. Zgadzałem