szcze kiedy zapalą się w twéj kieszeni, a to fosfor... siarka... niech Bóg broni!...
Lecz on już zbiegał ze schodów.
— Nie bój się, mamuś... do widzenia!... — wołał, posyłając jéj pocałunki.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Z trudnością dostał Wielohradzki bilet do teatru. Dnia tego bowiem była wielka uczta artystyczna dla publiczności lwowskiéj, jedna z tych uczt, które pozostaną pomnikowemi w repertuarze sceny skarbkowskiéj.
Przybyło do Lwowa dwunastu studentów hiszpańskich, „Estudiantina”, ma chère! — jak mówiły damy, ciesząc się, iż posłyszą prawdziwy brzęk mandolin i zobaczą krucze włosy synów Andaluzyi. Mandoliny te brzęczeć miały w antraktach „jakiejś” sztuki! Ach, Boże! o sztukę tu nie szło... ale Estudiantina! prawdziwa Estudiantina!...
I pełno było w lożach gwaru, szelestu i śmiechu. Wachlarze powiewały, bo ten majowy karnawał przedwyścigowy upalny był i gorący, jak nigdy.
Gdy Wielohradzki wszedł na balkon pierwszego piętra, wszystkie miejsca oprócz kilku lóż parterowych i pierwszego piętra zajęte były przez publiczność. Kurtyna podniosła się powoli i ukazał się w jamie sceny kartonowy ogród z nadzwyczajnemi, bo rozpiętemi na siatkach dębami, łatanemi kawał-