Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szukała wzrokiem? czemuż nie chciała mnie szukać? — Wzruszył ramionami i zaczął iść szybciej, stukając o asfalt obcasami.
— Niech ją tam! — zakonkludował — skończę tę głupią awanturę, zaczyna mi to jeść zdrowie i spokój odbiera... Nie mogę pracować... Od wczoraj czytam cztery kartki „Wołodyjowskiego” i w żaden sposób nie mogę wymyślić jakiejś szykownéj figury do kotyliona u Orzeckich.
I pełen najlepszych zamiarów dodał, wyciągając szyję, i jakby wietrząc w powietrzu projekt owej „figury”:
„Zajmijmy się czemś seryo... dosyć tych głupstw bez sensu...”
Dochodził do domu i, spostrzegłszy to, zwolnił kroku. Myśl o zobaczeniu matki i Teci, o wejściu do téj ciemnéj nory, która nazywała się „jego pokojem” — stała mu się poniekąd przykrą. Wychodził pełen dobrego humoru i w doskonałem usposobieniu; teraz nie miał odwagi wnieść swych nagle osowiałych nerwów w tę ubogą ciszę, przerywaną jedynie turkotem maszyny i zgrzytem nożyczek.
— Przejdę się jeszcze... — pomyślał, kierując, się ku ogrodowi Jezuickiemu.
Lecz nagle z bramy kamienicy wysunęła się jakaś ciemno ubrana kobieta.
Była bardzo brzydka i nad czołem jéj sterczała duża czarna grzywka, która formowała po nad jéj oczyma rodzaj daszka z czarnéj ceraty.