Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

belinu, którym komitetowi starali się zręcznie zamaskować pospolitą futrynę drzwi. Stał i wodził dokoła wzrokiem pełnym powagi, gryzł usta i zdawał się upadać pod ciężarem myśli. Lecz postać jego była kształtna, głowa śliczna, młodość aż olśniewała z téj postaci zdrowego, ładnego chłopaka. Przez pierś wypukłą czerwieniała wielka wstęga nabijana srebrnemi gwiazdami, wstęga wodzireja (conducteur de cotillon), dziwaczna jeszcze i oczekująca na grad orderów i odznak, które zasypać ją miały deszczem złotych motyli.
I nagle Muszka iść ku niému zaczęła, cała złota w swéj gorąco-żółtéj gazie, w kasku swych rudych włosów, śląc gońce szafiry swych oczów w błękitne źrenice chłopaka.
Szła powoli, swym tanecznym krokiem, rozwiewając „dokoła gazę swéj sukni, jak figurki, zdobiące florentyńskie wazy. Miała olbrzymie rękawy bufowane, pod któremi widać było jéj ramiona, trochę chude i pokryte skórą o połyskach atłasu.
Idąc, uśmiechała się dziwnym, zagadkowym uśmiechem sfinksa, który rzuca w téj chwili śmiertelną zagadkę wybranemu przez siebie śmiałkowi.
Uśmiech ten migał po jéj ustach, jak noże w rękach żonglera; igrał iskrząco, jak złote punkciki, błyszczące i znikające w skrętach jéj olbrzymich włosów.