Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wielohradzka ramionami wzruszyła.
— Dobrze!.. będę pamiętała... ale dlaczego mi to mówisz? wiész, iż nikt tam nie wchodzi, tylko ja i Tecia...
— Wiem, wiem... ale strzeżonego Pan Bóg strzeże! Trzydzieści dwa: gwizdawka, tamburyno, trąbka, flecik, uprząż, baletowa spódniczka, fałszywy nos, sześć szarf i rzepa w siatce... Wszystko policzone!.. A teraz idę!.. do widzenia mamci!..
Cmoknął ją w rękę i drzwi wejściowe otworzył.
— A prosiłbym wyprasować mi na dziś wieczór koszulę...
— Czy idziesz na bal?
— Och!., na niewielką kręciołkę do Andrzejewiczów... nic szczególnego... mało osób z towarzystwa... Przyrzekłem prowadzić... muszę!.. Niech mamcia wyprasuje którą z tych dawnych, gładkich: tam się na modzie nie znają!..
— Dobrze... mógłbyś jednak wypocząć...
— Nie mogę!.. dałem słowo!.. enfin décidément uciekam!
I zbiegł ze wschodów jak huragan.
Wielohradzka wróciła do pokoju i, wziąwszy z tacy dwa pomięte bukieciki, jeden z nich podała Teci, która teraz bardzo pilnie wyskubywała nitki z poprutéj peleryny.
— Ma Tecia! — wyrzekła Wielohradzka — niech