Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ochrypłe mieszały się z sobą, płynąc chrapliwą melodyą po nad balustradą ku morzu. I nagłe rzucili się na siebie zajadle i zaczęli bić się wzajemnie rybacy i artyści, zapominając, że przed chwilą pili razem w szynku wódkę, nazwaną przez nich chaoul’em.
Koło ściany przytulona, skurczona stała murzynka, trzymając na ramieniu równie skurczoną małpę.
Tak zwierzę, jak i taitianka patrzyły na ten kłęb zbity z ciał ludzkich, walający się po flizach z charczeniém i przekleństwem ochrypłych głosów.
W źrenicach małpy i czarnéj dziewczyny było wiele smutku, zdziwienia i pogardy.
Muszka i Wielohradzki obeszli dokoła dom i wydostali się na „grewę”, zkąd można było prawie prosto przejść na „plażę”. Powoli zaczęli iść w kierunku kabin, które minęli, zdążając ku trzeciéj „plaży”, zwykle osamotnionéj.
Lecz dziś nie było ciemni. Przeciwnie, jasność dziwna, złożona ze srebra i błękitu, rozpływała się w przestrzeni. Wysoko na przejrzystym szafirze zawiészony księżyc roztaczał dokoła aureolę białawego prawie blasku. A na ziemi, na morzu, blask ten nabierał błękitnych tonów, czasem przechodząc w seledyn, czasem ciemniejąc nagie szafirem, często błyskając chłodem turkusu. Cała przestrzeń morza była taka srebrno-błękitna, i gdzieniegdzie, pod uderzeniem wioseł cicho sunących łodzi, zabłyskały nagle wstęgi nieokreślonéj jasności, fosforycznych blasków