Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jéj ust, które uśmiechnięte miał tuż przed swoje, mi ustami.
Ona wciąż patrzyła na niego z pod przysłoniętych rzęs; z wpół otwartych warg migotały teraz perły zębów białych, jak u młodéj wilczycy.
Tonęli teraz w jasności, woni, blasku — w tęczy barw migocących koronami kwiatów.
Tadeusz w téj chwili nie liczył, nie kombinował: widział tylko przed sobą ukochaną i pożądaną kobietę. I cicho, namiętnie, z po za zaciśniętych zębów zapytał:
— Ty moja?... prawda?... moja?...
jéj oczy pociemniały i zęby zacięły się, tak jak u niego, jakimś nerwowym, spazmatycznym wysiłkiem. Milczała, powoli tracąc dziewczęcy wdzięk i przybierając nagle maskę dojrzałéj kobiety.
— Odpowiedz!... — szeptał mężczyzna.
— Przyszłość odpowie!... — rzuciła nagle i, wyślizgnąwszy się z objęć Wielohradzkiego, znów naprzód biedź zaczęła.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

W ciemnéj chacie o rzeźbionych belkach migotał na wielkim kominie ogień, trawiący nędzne brzozowe gałęzie.
Na pniaku drzewa, prawie dotykając sabotami ognia, siedział stary breton i, paląc fajkę, pluł w popiół.