Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie szmatków natury i przenoszenie jéj na kawałki płótna zaczęło go męczyć i wydawać mu się śmieszną pretensyą. Jego estetyka ograniczała się rozróżnianiém oleodruku od akwarelli. Lecz ten bezmiar piękności natury porwał go swą wielkością i przepychem. Zrozumiał bezmiar i bogactwo. Kawałek płótna i trochę farb wydało mu się nędzą śmieszną i pretensyonalną.
Szedł wciąż naprzód, widząc teraz przed sobą całe stosy tych szarych, wielkich łomów, oszlifowanych przez fale i okrytych ciemno-bronzowym płaszczem warechu. Po lewéj stronie rozciągała się płaszczyzna morza, migocąca teraz kolorami tęczy, po prawéj — zieleniały łąki, czerniły się świerki, bielały wille. Kilka domów stało zupełnie osamotnionych. Jeden z nich, niewielki, z wieżyczką, podbił duszę Tadeusza. Szczególniéj pociągnęła go wieżyczka.
— Dobrze byłoby tu we dwoje!... — pomyślał, patrząc melancholijnie na zamknięte okiennice. — Domek niewielki, ale bylibyśmy bliżéj jedno drugiego. W wieżyczce urządziłbym sobie fumoir....
Pokręcił głową nagle zdjęty galanteryą.
— Nie!... to byłby boudoir Muszki... ręczę, iż pozwoliłaby mi palić jednego papierosa po obiedzie... Pilibyśmy tam czarną kawę!...
Przed oczyma jego, jak fata morgana, przesunęło się widzenie różowego (koniecznie różowego) buduaru, z nieodłączną skórą białego niedźwiedzia na