Przejdź do zawartości

Strona:Głodne kamienie.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

parę słów bez związku, z których zresztą nikt nie mógł być mądry.
Nilratan rzucił policjantom:
— Tu niema żadnego powodu do dawania baksziszu; nic nie dostaniecie.
— O, to przecie biedni ludzie! — rzekł Nabendu nieśmiało — Dlaczegoby im nic nie dać?
Mówiąc to, wyjął banknot. Ale Nilratan wyrwał mu go z ręki z uwagą:
— Są na świecie biedniejsi od nich — dam im te pieniądze w twojem imieniu.
Nabendu czuł się niezmiernie unieszczęśliwiony tem, że nie mógł czemś przejednać niepokojących sług rozgniewanego boga Sziwy. Kiedy policjanci odchodzili z groźnie zmarszczonemi czołami, patrzył na nich błędnym wzrokiem, jak gdyby chciał powiedzieć:
— Wiecie wszystko, moi panowie! To nie moja wina!
Tego roku Kongres miał się odbyć w Kalkucie. Nilratan udał się tam wraz z żoną, aby wziąć udział w obradach. Nabendu towarzyszył im.
Jak tylko przyjechali do Kalkutty, stronnictwo Kongresu zebrało się dokoła Nabendu, a jego radość i zapał nie miały granic. Powitano go głośnem „hurra“, wyróżniano go na najrozmaitsze sposoby i wynoszono go pod niebiosa. Każdy mówi, że gdyby ludzie wybitni, jak Nabendu, nie oddali się na usługi