Strona:Głodne kamienie.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ruszało, chodziło i pracowało na chleb, wydało mi się bez znaczenia, niedorzecznem i godnem pogardy.
Rzuciłem pióro, zamknąłem księgę główną, siadłem na swój wózek, zaprzężony w kuce i pojechałem. Zauważyłem, że równo o zmierzchu wózek stanął sam przed bramą marmurowego pałacu. Szybkiemi krokami wybiegłem po schodach na górę i wszedłem do hali.
Panowało w niej przygnębiające milczenie. Pokoje patrzyły na mnie ponuro, jakby zagniewane. Serce me pełne było skruchy, ale nie było nikogo, przed kim mógłbym je otworzyć lub kogo mógłbym prosić o przebaczenie. Chodziłem po tych pokojach, jak nieprzytomny. Pragnąłem mieć gitarę, aby przy jej dźwięku zaśpiewać nieznajomej: „O ogniu, ćma, która napróżno chciała ujść, powróciła do ciebie! Wybacz jej ten jedyny raz, spal jej skrzydła i pochłoń ją w swym płomieniu.“
Nagle zgóry padły na me czoło dwie łzy. Tego dnia ciemne masy chmur leżały na szczytach gór Awalli. Posępne lasy i mętne fale Susty czekały w straszliwem napięciu i groźnem milczeniu. Naraz ziemia, woda i niebo zadrżały i dziki wicher z wyciem pognał dalekiemi, nie znającemi ścieżek lasami, szczerząc błyszczące zęby jak obłąkany, który w napadzie szału stargał swe łańcuchy. Puste sale pałacu zatrzasnęły swe drzwi i jęknęły żałośnie w śmiertelnym strachu.
Cała moja służba znajdowała się w gmachu rządowym, więc nie było nikogo, ktoby pozapalał lampy.