Strona:Franciszek Zabłocki.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

logu po doskonałej scenie z rzekomym adwokatem, który nie chciał się podjąć sprawy rozwodowej Damona, z obawy kary Niebios i skutków klątwy, jakaby na jego głowę spaść mogła. Ów patron, przebrany Frantowicz, opowiada Anzelmowi zmyśloną naturalnie historyę o okropnym wypadku, który się miał wydarzyć na Szlązku, gdzie rozwiedziona żona niebo wezwała na swego obrońcę i przepowiedziała śmierć sędziom, adwokatom, arbitrom i stronom.
Pogróżka nie chybiła:

Zaraz w czasu dobie
Doświadczył przepowiedni zły ojciec na sobie,
Po nim sędzie, po sędziach niższe subalterny,
Wszyscy a wszyscy poszli w podziemne awerny:
Woźni nawet, nic więcej, jak za wrzask wyniosły,
Pomarły... Przy tygrysach podechły i osły...

Anzelmowi ciarki przechodzą po grzbiecie, ale się trzyma; drwi z tych bredni, ze wszystkich płodów ciemnoty i głupstwa; niech się ich boją dzieci, niech w nie wierzą baby, to cios na słabe umysły, ale nie dla niego, który modnie „po filozofsku“ rzeczy bierze. Jest tak odważny, tak zuchwały, gdy idzie o to, aby rozwieść syna za jakąkolwiek cenę, że aż się sam siebie obawia, i potem ma wyrzuty sumienia, że się dał unieść „błahym punkthonorem“, bluźnił na wzór nowych filozofów i zaczął psuć się, złemi uwiedzion przykłady.

Lecz dziś błagam was za to, przeznaczenia święte,
Biorę własne sumienie za świadka w tej mierze,
Żem wie w prognostyki, choć powstawał na nie,
Też sumienie mam świadkiem, że w nie i dziś wierzę,
I wierzyć będę, póki życia mego stanie.

Największą urazę ma do syna już nie o to tylko, że się śmiał ożenić, ale że przez niego, przez ten rozwód tyle