Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zdawało się, że mówił:
— Wiem, już wiem, ale, na miłość Boga, prędzej... prędzej! Mogę się nie doczekać...
Birara tupał nogami, chrapał i dmuchał na głaszczącego go żołnierza z warty pałacowej.
Wkrótce pozostawał przy bramie przez całą noc.
Na schylonych nogach tkwił przed nią, jak bryła z kamienia.
Wciąż węszył i słuchał...
Najsłabszy nawet dźwięk, dochodzący zdaleka, zmuszał go podnosić uszy i ostrożnie, czujnie kręcić głową.
Gdy niepokojące go odgłosy milkły, parskał i wzdychał żałośnie.
Żądał teraz po kilka razy na dzień, aby go wpuszczano na plac.
Stawał przed pałacem i trąbił potężnie.
Podbiegał do wychodzącego ku niemu maharadży, dotykał trąbą jego ramienia i jęczał, pytając z utęsknieniem:
— Kiedyż? Kiedyż?