Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dopiero w południe powróciły mu siły, więc zwlókł się ze swego legowiska i, jęcząc zcicha, począł szukać jakiejś skrytki.
Rozumiał, że człowiek nigdy jeszcze w tej dżungli nie bywał.
Od czasu napadu „panikisa“ nienawidził ludzi i cieszył się, że nie spotka ich tu, w tem dzikiem, niedostępnem uroczyszczu leśnem.
Szedł więc coraz dalej, rozglądając się uważnie. Po przejściu przez zwikłany gąszcz krzaków, lian i traw — na liściach i gładkich pędach pozostawiał czarne nacieki i czerwone krople krwi, którą broczyła mała ranka na boku.
Birara nie węszył, bo nie mógł wciągnąć powietrza, jednak coś raptownie podrażniło jego powonienie.
Nieznany głos kazał mu szukać.
Szedł z wyciągniętą trąbą i usiłował wciągać powietrze krótkiemi, świszczącemi westchnieniami.
Na polance znalazł niskie krzaki. Miały drobne, podłużne listki i małe,