Przejdź do zawartości

Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wypadł z krzaków i runął na nieoczekujące napaści stado.
Spłoszone strasznym łomotem, trzaskiem tratowanych krzaków i trzcin słonie rzuciły się do ucieczki.
Birara gonił je, trąbiąc przeraźliwie, wyrywając i łamiąc zawadzające mu drzewa.
Kilka samców zatrzymało się wreszcie i zwróciło kły ku napastnikowi.
Lecz rozwścieczony olbrzym, jak tocząca się z gór skała, przełamał ich zbity, głową przy głowie szereg, obalił dwa słonie i jął tratować je, rycząc i chrapiąc. Inne — ogarnięte strachem — uciekały, doganiając resztę stada.
Birara uspokoił się dopiero wtedy, gdy spostrzegł, że napadnięte przez niego bracia już nie żyją.
Obwąchał je, obmacał, kilka razy potrącił kolanami ich bezwładne ciała i, wyprężywszy mięśnie trąby, ryczeć począł.