Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Odnalazł znane mu miejsce.
Obszedł całą okolicę. Tu spędził pamiętną noc przed łowami — z pod suchych liści połyskują jeszcze zardzewiałe blaszanki; dalej ciągną się płoty „kheddy“ i szumią koronami drzewa, do których ludzie uwiązali jeńców...
Birara chodził, węszył, trząsł głową i głośno parskał.
Przekonał się wkrótce, że oddawna nikt tu nie zaglądał.
Był tak zagłębiony w myślach, że nie słyszał nawet cienkiego trąbienia, biegnącego od strony bagnistej dżungli.
Pochwycił je jednak wkońcu i podniósł uszy.
Jakaś potężna żądza ujrzenia braci porwała go.
Podniósł trąbę i odpowiedział urwanym, głuchym porykiem.
Z głębi moczarów dobiegł go ryk dzikiego słonia. Brzmiał w nim zew i pytanie.
Brara zrozumiał to i ruszył naprzód.