Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Birara urwał je nagle i, trzęsąc głową, wybiegł z zagrody.
Nie miał już nadziei, lecz czepiał się jeszcze wszystkiego, coby mogło ją podtrzymać jaknajdłużej.
Czuł, że bez nadziei żyć już nie potrafi.
Szedł więc przez las, rozglądając się i węsząc.
Odwiedził miejsce porzuconych już poręb.
Zbocza gór miały smutny, żałosny wygląd pobojowiska.
Z wybujałej trawy sterczały martwe pnie z odpadającą korą; zwaliska suchych gałęzi, zasnutych siecią pajęczyn, doły i wykroty, pozostałe po wykarczowanych korzeniach, jakieś chwasty i badyle, wyrastające zawsze w miejscach dłuższego pobytu człowieka, pogłębiły smutek i trwogę słonia.
Krążył długo po tem cmentarzysku, coraz niżej opuszczając głowę i dysząc ciężko.