Przejdź do zawartości

Strona:Ferdynand Ossendowski - Cień ponurego Wschodu.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ków drogi, coś podejrzanego. Właściwie nie ujrzałem, a raczej wyczułem. Cicho było wszędzie, tylko konie głośno dyszały i parskały. „Jamszczyki“ szli obok sanek, dla rozgrzania się, wymachując rękami, lub biegnąc.
— Wszystko zdawało się być w porządku, lecz niemogłem oderwać oczu od kilkudziesięciu dużych plam na śniegu. Były one białe, może ciemniejsze, może bielsze od śniegu, lecz przykuły do siebie mój wzrok.
— Nareszcie zawołałem dwóch najbliższych chłopów i poszedłem przyjrzeć się. Zaledwie zdołaliśmy zejść z drogi, gdy te plamy gwałtownie poruszyły się.
— Zrozumiałem, że to napad bandycki.
— Bandyci i uciekinierzy z więzień i Sachalinu, tak zwana u nas na Syberji „szpana“, czaili się przy drodze ubrani w białe płaszcze, narzucone z góry na korzuchy. Gdybyśmy spali bezpiecznie na sankach, bandyci niepostrzeżenie podkradliby się do nas, poucinali sznury, związujące ładunek sanek, wskutek czego pudła z herbatą (t. zw. „cybiki“) zaczęłyby pomału bez hałasu spadać w głęboki śnieg. Połapalibyśmy się dopiero na popasie, i już po niewczasie, gdyż „szpana“ zdążyłaby pozbierać nasze dobro i ukryć je.
— Lecz widząc, że zostali wykryci, rozpoczęli atak. Dano do nas kilka strzałów. Dwóch