Przejdź do zawartości

Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zając miód i wino dowcipami i krotochwilnemi dykteryjkami.
Wesołość i beztroska panowały niepodzielnie; co chwila zrywały się grzmiące okrzyki, brzmiały wiwaty i wybuchy śmiechu, rozlegały się mocno podchmielone głosy, śpiewające:

„Smutek czas zrzucić, wziąć na się wesele...“

Szlachcie, zebranej w winiarni imć pana Fuggera, już mocno kurzyło się z głów, zarówno podgolonych staropolskim obyczajem, jak i uczesanych na modłę szwedzką lub niemiecką. W izbie huczało od wesołych krzyków: „Oj bre, bre — lej, nalej!“
Nowi goście z podziwem przyglądali się tłumowi, oczami szukając w obydwóch izbach wolnego miejsca. Przy stolikach jednak siedziało po dziesięciu i więcej biesiadników i nigdzie nie można było dostrzec niezajętego stołka, zydla lub ławy.
Nie wiedzieli, co mają ze sobą począć, gdy nagle jakiś starszy jegomość, o twarzy dostojnej i poważnej, skinął w ich stronę ręką i, gdy się zbliżyli, rzekł:
— Mogą waszmościowie usiąść przy tym stole, gdyż wkrótce odjadę.
— Dziękujemy waszmość panu! — odparł jeden z młodzianów, wysoki, barczysty, jak dąb, o twarzy groźnej, bo od lewego oka aż do podbródka przeciętej szeroką czerwoną blizną, snać, niedawno zagojoną.
Gdy usiedli i kazali usługującemu pacholikowi podać trzy kubki miodu, młodzian, co miał bliznę przez twarz, rzekł półgłosem, pochylając się ku towarzyszom i uśmiechając się: