Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nowe zdarzenia wdarły się do życia jeńców niespodziewanie, jak wszystko, co miotało życiem pana Władysława Haraburdy. Pewnego dnia, bowiem, w lesie rozległy się krzyki, strzały, tak dobrze znany rycerzowi szczęk stali, hałłakowanie i jęki rannych.
Jacyś jeźdźcy napad uczynili na pracujących w lesie jeńców i na oddział korsarzy El-Ajacziego. Wkrótce uzbrojeni piraci emira leżeli skrępowani łykami, a napastnicy, grzmocąc ich pięściami i płazując szablami, o coś wypytywali.
Długo trwała indagacja, aż jeden z jeźdźców, siedzący na bogato przybranym koniu, pchnął go ku rycerzowi i zapytał:
— Alem ghela?
— Hada! Salem alejkum, salem! — odpowiedział za rycerza Kubala, potakująco kiwając głową. — Allach akbar!
Długo mówił coś jeździec, wyrzucając gardłowym głosem arabskie słowa, a coraz częściej powtarzał:
— Tamda! Tamda!
— O czem on prawi? — zapytał Kubalę rycerz.
— Hm... hm... — mruknął młodzieniec. — Prawdę rzec, jegomości, to ja znam tyle, co do jadła lub napoju użytek ma... Wiem, że „tamda“ ma oznaczać jezioro, bo nasze bisurmany stawek, co w lesie się kryje, „tamdą“ nazywali...
Na tem rozmowa z jeźdźcem się urwała i wkrótce trzystu jeńców, porwanych w Mamora, kroczyło, okrytą kurzem i grubym żwirem drogą wprost na południe.
Osiem dni trwało uciążliwe przejście pod skwarnemi promieniami słońca, w obłokach kurzu, w mękach głodu i pragnienia. Po okrągłych, białych, roz-