Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



Rozdział II.
Koniec wieczora listopadowego.

Przyjaciele cicho rozmawiali, a, widocznie, mimo ich młodego wieku, gdy wszelka troska spływa z serca, niby woda z piór łabędzich, rozmowa ta nie była wesoła, bo oczy błyszczały im ponurym ogniem, a głębokie zmarszczki brózdziły czoła.
Gdy umilkli, w zadumie pociągając miód, pierwszy odzyskał fantazję mocarny Tomasz Dubissa-Kraczak. Podniósł bary, jakgdyby zrzucał z siebie niewidzialne a ciężkie brzemię, potrząsnął głową i zawołał:
— Już to lata nie one, kiedy z kiełbas płoty pleciono, połciami i gomółkami domy pobijano, a mleko i miód rzekami płynęły! Teraz inaczej! Przyszedł frasunek, a czyż do dziadów i pradziadów nie przychodził? Ha! A taki pili, jedli, miłowali i radość w sercu i wesołość żywili... Czyż my z inszego ciasta upieczeni? Hej, chłopcze, a wyciągnij-no z piwnicy jaki antałek pyzaty!
Haraburda spojrzał na przyjaciela i mruknął:
— Wesoła woda w waszej Dubissie płynie...
— A no! — odparł Tomasz. — Różna bywała tam woda: smutna, kiedy krzyżak dolewał do niej naszej krwi, a wesoła, gdy my krzyżackiej posoki ze dwa