Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

On zaś w tej chwili przerzucił przez ramię jeszcze dymiącą strzelbę i usiadł na zwalonym przez burzę drzewie. Rozpiął na piersi łosiową, obcisłą kurtkę, mocniej ściągnął przy kostkach takież portki i lekkie chodaki, z pasków skóry splecione, a potem zdjął z głowy czepek, szeroką, prawie czarną dłonią ocierając spocone czoło i krótką, siwiejącą czuprynę.
Nie spoczywał długo, bo nie mógł.
Ciemna chmara komarów i bąków opadła go, cięła, brzęczała, wdzierała się do ust, oczu i uszu, chociaż twarz łowcy okryła była grubą warstwą smoły.
Nie to jednak przerwało spoczynek człowieka.
Coś innego zmusiło go do powstania z miejsca. Słońce bowiem nabrzmiewać poczęło szkarłatem i jak gdyby ociężałe szybko staczało się ku zachodowi, za ścianę czarnego boru.
Myśliwy wprawnymi ruchy szybko oprawił zabitego łosia. Zdarł z niego skórę, wyciął ozór, a potem, przerzuciwszy rzemień przez gałąź modrzewiu, w górę podciągnął zwierzę, aż zawisło ponad ziemią kołysząc się powolnie. Zrobiwszy nacięcie na korze drzewa wszedł znowu na pagórek i zmrużywszy oczy obejrzał się wokół. W wejrzeniu tym zaszkliła się rzewność, rozgorzała i już nie przygasała, aż przeszła w przenikający całą istotę niemy zachwyt.
— Tajga, tajga! — szeptał ledwie poruszając wargami.
Istotnie, słowa te wymawiał w sercu dziewiczego boru, który ciągnął się nie wiedzieć skąd i odchodził nie wiadomo dokąd. Człowiek, stojący na kopulastym pagórku, wiedział tyle tytko, że przez ów las, poprzez tę tajgę jego rodzimą, opiekunkę i karmicielkę, biegły potężne, wartkie strugi żółtej Obi, prawie czarnej Keci, a przedzierając się przez chaszcze wpadały w nie liczne rzeki i potoki: Tym, Kolik-Egen, Cangilka-Wwy, Narymka, Połoj i Bezimienny Wwy, żłobiące swe łożyska w bagnach i trzęsawiskach torfowych, pełne ryb i nieznanych istot, co straszą po nocy, wciągają do wirów, dołów lub zapędzają nieprzytomnych z przerażenia wędrowców do ba-