Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sie się cała ludność Orissy, Nagpuru, Szoty, a może nawet w całym Bengalu. Nie wolno przybyszom dotknąć nieczystemi rękami syna Sun Samyra!
Milczałem, lecz w moim spojrzeniu młodzieniec dojrzał pytanie, więc nachylając się, rzekł:
— Pan walczył z gwałtem ciemiężycieli, więc nie mam przyczyny do ukrywania prawdy. Mój ojciec — Sun Samyr jest wodzem szczepów, broniących w parlamencie niepodległości całego kraju.
— Nigdym nie myślał, że pan jest partjotą hinduskim... — zauważyłem, patrząc na jego eleganckie ubranie.
— Skończyłem uniwersytet w Anglji, ale pozostałem Hindusem. Obyczaje mojego narodu, tradycje mego kraju poważam i nigdy się ich nie wyrzeknę, gdyż w nich jest zamknięta dusza i siła Indji, której bronić będę do ostatniego tchnienia mego.
Tak rozmawając, dojechaliśmy do Czajbusy, gdzie Sun Dara spotkało kilku poważnych starych Hindusów w białych szatach i miękkich skórzanych trzewikach. Młodzieniec zaprosił mnie ze sobą. Przed dworcem czekał na niego dziwaczny powóz. Przypominał on lektykę, osadzoną na dwuch dużych kołach mocno okutych żelazem. Zaprząg stanowiły dwa olbrzymie, ponure bawoły, o potężnych rogach, podobnych do wygiętych korzeni
Wsiedliśmy do powozu i w towarzystwie jednego ze starców, poganiającego bawoły, ruszyliśmy drogą w stronę ciemnej ściany gór, odcinającej się na horyzoncie od blado-niebieskiego, rozpalonego nieba.