Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Uścisnąłem olbrzymią dłoń kapitana i zbiegłem po mostku na brzeg.
Indje! Jestem w Indjach, w tajemniczym kraju tygrysa, okularnika, spiskowców, bajader, braminów, boga Sziwy i fakirów! Do widzenia „Kostromo“! Jeżeli nie zdążę na czas, płyń sobie sama, klekocz dalej, stękaj i jęcz... bezemnie. Dam sobie jakoś tu radę.
Tak myślałem, rozglądając się dokoła, gdy przechodziłem przez mały placyk, otoczony drobnemi domkami, z mieszczącemi się w nich sklepikami, kawiarniami i jadłodajniami. Trochę na uboczu ujrzałem dworzec kolejowy — malutki, lekki z bambusu sklecony i otynkowany na biało budynek z wysmukłą wieżyczką, na której powiewała flaga z napisem: „I. B. RY“ co miało oznaczać „Imperial British Railway“[1]. Wstąpiłem na dworzec i zacząłem studjować rozkład jazdy. Niczego mnie ten duży blat papieru nie nauczył, więc usiadłem w bufecie przy stoliku i dla dodania sobie otuchy zażądałem zimnej limoniady. Nie zdążyłem jeszcze rozejrzeć się po sali gdy zbliżył się do mnie opasły dżentelmen o wypukłych, jasno szarych i pijanych oczach. Stanął przed moim stolikiem i, słaniając się, rzucił tylko jedno słowo:
— Paszport...
Pokazałem mu moje dokumenty. Obejrzał je starannie, a później ciężko opadł na krzesło i zapylał:

— Jaki djabeł przyniósł tu pana? Przecież nie z powietrza pan tu spadł do Balasor? Ha-ha, z powietrza! Dobry dowcip, — co?

  1. Kolej Imperjum Brytyjskiego.