Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zadudniły ganki, skrzypnęły drzwi, ukazały się wnętrza straszne, nieposłane łoża rozpusty, stoły ciekące winem, twarze się wychyliły pijane, żółte, blade, o podkrążonych oczach... a wszystko to spozierało tam, skąd szedł dzień... a wszystko pytało niemo dnia co szedł:
— Coś ty zacz?... kiedyż nadejdzie ów... wielki?
Zajęczały deski pod stopami, biedne deski ganków spiętrzonych jedne nad drugimi... Kobieta z wielkim koszem na ramieniu pobiegła do miasta po sprawunki...
Bóg-Orzeł z wysoka rzucił pióro z swych skrzydeł do zabawy dziecku, co zadumane na kupie przygotowanego do wywózki śmiecia patrzyło na swe ręce bezczynne.
Podniosłem ku niemu oczyma. Wisiał na błękicie nieruchomy, maleńki, teraz niedostrzegalny tym, którzy zajęci są zawsze rzeczami położonemi nisko.
Wpatrzyłem się we wszystkowidza, przed którego okiem, mówią, nic złego ni dobrego utaić się nie może ...i zdawało mi się, że bystrooki, zwany latarnią morską świata, patrzył za czemś z wytężeniem, a dojrzeć nie mógł.