Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stał nie rad wracać do zwyczajnej pracy, stęskniony za odmiennym bodaj ruchem rąk...
Nagle tupnął.
— Psiakrew, sto tysięcy djabłów!! — i splunął z pasyą.
Złości było dość powodów... wreszcie i do siebie się zwracał, do ogarniającej go ociężałości, i... do... owych, do owych, co... pono myśleć mieli o jakiemś ponagleniu, o jakiemś sposobie, by nareszcie się stało coś... coś... co przepowiedziane...
— Zatracona ich mać! — mruczał idąc w głąb podwórza, ku swej izdebce, gdzie głośno chrapiąc spała wśród pierzyn żona jego, tuląc do siebie dzieci... jedno... drugie... trzecie... czwarte...
Stał chwilę z rękami w kieszeniach spodni i patrzył na śpiących, potem splunąwszy niechętnie, wziął z kąta miotłę przytartą już porządnie i wyszedł.
Idąc, mamrotał końcami warg pacierz codzienny. Czasem przymieszała się do słów nabożnych, jakowaś lżejsza klątwa, czasem je rozdzieliło splunięcie...
Zamiatał sień, podnosząc tumany kurzu.