Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kilka łez gorących spadło z wysoka na twarz zaśnionej, więc ocknęła się i wyciągając w ciemną dal ręce, spytała pośpiesznym, cichym szeptem:
— Co ci to ukochany? Co ci to?...

Dzwon! Dzwon! Dzwon! Bije dzwon!
Strzał armatni wstrząsnął szarą, ciężką oponą co niebo słoniła.
Pękła.
Drugi strzał.
Siecią srebrnych pęknięć pokryły się niebiosy, a tam, gdzie, zda się, padł pocisk tonu, na wschodnim skłonie firmamentu, złota rozlała się krew.
Ścichło znów.
Bije dzwon. Kręgi się podnoszą wirujące szybko. Wichr je podtrzymuje w locie. Płoszą rozpędem czarniawe zbite, kry-chmury.
Uciekają, tłoczą się, jak z owczarni wypędzane przez psa czarne barany. Zbijają się we wał na zachodzie, potem toną w jakiemś przepastnem, dalekiem morzu.
Wtem, nagle człek pod progiem czekający, okryty od zimna sztandarem z wieży... podniósł