Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kształty, uczyniłem się naczyniem próżnem, w które spływa napój widzenia.
Ciemno... to dobrze... to jest światłu żywemu uczyniona droga, by przyszło, przez mrok się ścieląc...
Objąć ją, tę ciemność silnie w ramiona, by nie pierzchła, by nie odeszła jak odchodzi wszystko...
Zerwał się, ukląkł, wyciągnął przed się ręce chciwe...
Nagle tuż obok usłyszał lekkie westchnienie, jakby kogoś budzącego się.
Zdrętwiał nagle, nie śmiejąc głowy zwrócić ku stronie, skąd głos doleciał.
Myśl jego szeptała bezgłośnie, błagalnie:
— Zjaw się! Zjaw się!
Ale cisza znów zaległa głęboka, więc oprzytomniawszy nieco począł szukać wokoło siebie, a jednocześnie, zwolna zaczęło wracać wspomnienie dnia ubiegłego... z cieniów świadomości, niby konary z mgieł pod wiatru wiewem, mgliste zrazu, potem coraz to jaskrawsze, wyłaniały się kształty.
Za każdem takiem uświadomieniem, jęcząc boleśnie, jakby go biczowano u słupa, szeptał:
— Ona... tak... ona... ona... włosy jej, ramiona... tak... oczy... to... ona... tylko... ona...