Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

...nie wolno... Złe patrzy... a gdy pozna, że silne... Ratować trzeba siebie.... ratować... ratować!
Potrącił deskę, z której sięgał ku sklepieniu i po chwili dłubał wyjętym z niej gwoździem koło osady kraty. Ale to było czyste dzieciństwo... Ileż lat... ile lat... a co jeść tymczasem?
Jedynie u drzwi cośby się może zrobić dało... zaraz... ten sztyft... potem... tamten... ano może się uda...
Zajęła go praca, klęczał u drzwi odwrócony od okna, którego prostokąt nieznacznie odciął się od czarnego wnętrza kaźni. Wytężywszy wzrok dostrzedz też można było obok okna wypukłe żebro sklepienia i jakieś połyskujące oczy wysoko ponad drzwiami, jakby ptak drapieżny siedział przyczajony na gzymsie.
Pracował żarliwie, chociaż bez widocznego skutku, wybić usiłował nity wiążące zamek, dostać się do jego wnętrza.
Przestał rozmyślać, był niemal wesoły, miał coś w rodzaju nadziei... To był przynajmniej realny, prawdziwy zamek, zrobiony przez prawdziwych ludzi... już bez pytania oczywista jawa... Dotykał palcami tej rzeczywistości... syn ziemi pieścił żelazo wykopane z tej ziemi, obrobione rękami, czy maszynami ludzkiemi...