Przejdź do zawartości

Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kłębił się i wił, jakby walczył z potężnym wrogiem.
Konwulsyjne wstrząśnienia uczuli wszyscy. Powstała panika, a tem straszniejszą była, że wszystko tkwiło na swojem miejscu, omdlałe jeno, napoły martwe.
Nikt nie dziwił się, choć działy się rzeczy niesłychane, nikt się nie dziwił, choć padło w niwecz odwieczne prawo.
Wszyscy się bali.
Tylko nasza marzycielka pobladłymi ze strachu usty szeptała:
— Legenda! Legenda! Wspomnijcie legendę!
Ale znów nikt nie słuchał.
Nagle, pośród największego szamotania, stała się rzecz niepojęta.
Oto nastała cisza. Cisza absolutna, niemal zgodna z prawem odwiecznem, a wśród tej ciszy, powoli, bezgłośnie rozwarły się niebiosy i oczom zdrętwiałych z przerażenia ukazało się Bóstwo:

CZERWONA LAMPA.

Świat opłynął nagle falą krwi. Zatonął w czerwieni. A czerwień ta słodka była i łagodna. Pieściła pochwycone w topiel drobiny. Całowała je jak matka... i zdawało się, że mówi: Nie bójcie