Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
LUX PERPETUA

Szliśmy ku niemu poprzez noc. Szliśmy ku świecącemu przed oczyma... gdzie... niewiadomo. Szliśmy, a wieki mijały, szliśmy nie wiedząc nic prócz tego, że dziemy, że trzeba nam iść.
— Czemu?
— To pytanie gdzieś się zapodziało wśród pokoleń, zaginęło w ciemności, odeszło precz.
Szliśmy... idziemy.
Szliśmy po czerni niezmiernej, wielką falangą. Ciasno było, czułeś oddechy gorące, znojne czoła okrywał pot... wokoło ciała, ludzkie ciała stłoczone w jeden kłąb, ogarnione jednym pędem ku czemuś, co przed nimi. Zresztą nic.
Tylko ono, to światło w dali tak zimne, obojętne, jak dalekiej gwiazdy ogromnej łyskanie, które nie daje ani jednego promienia idącym, nie oświeca nic... Tylko ono wiecznie oddalone, tak że mówią, — ucieka przed pielgrzymami.
A pono pod nogami przepaści.