Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Spytaj więc człowieka. Ale nie wiem w jaki sposób będzie cię mógł zobaczyć...
— To prawda. Ludzie są całkiem inni, jak my. Muszą też mieć inne oczy i widzą zgoła inaczej.
— Nie zbyt dobre te oczy ludzkie, mówiąc między nami... Zawsze im ktoś musi pokazywać najprostszą rzecz, inaczej nie widzą nic... Ale mniejsza z tem... Otóż w jednem godzili się obaj kapłani ze sobą... mówił mój pradziad.
— Cóż to takiego! Mów! Czemuż przemilczałeś tę rzecz ważną?
— Obaj, dawny i teraźniejszy uważali się za posłańców Boga i prawdziwych, nieomylnych wyznawców prawdy.
— I głosili jednocześnie sprzeczne rzeczy?
— Nie wiem czy sprzeczne. Nie chcę ich oczerniać.
— Może mieli w młodości swej inne poglądy, a znów inne, gdy się postarzeli?
— Nie wiem. Tamten zmarł, zanim przyszedłem na świat... Ale cóż ci tak bardzo na tem wszystkiem zależy?
— Jestem młody... a młody dyabeł nie bywa tak zły, jak wygląda z gęby... Tak mówi przysłowie.
— No i bierze wały...