Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gu, skąd nadpłynąć miały upragnione i wyglądane dębowe tramy. Słuch wysłał na zwiady, czy nie pochwyci dźwięków fanfary, jaka rozebrzmieć miała, w momencie, gdy święte drwa znajdą się w jego pobliżu.
Czekał wolen niecierpliwości, tłumiąc samą zaródź buntu, bowiem samo to czekanie świętobliwe i pokorne było nowicyatem wielkiego zakonu pracy, do którego wstąpić miał oznaczonej godziny. Była to część ważna i niezbędna samego wtajemniczenia, dyakonat bliskiego kapłaństwa. Wiedział, że nadpłynąć muszą. Powstanie tutaj oto nowa świątynia, staremu Bogu wzniesiona, nowy kształt przedwiecznej prawdy, nowe hasło rzeszom stęsknionych, więź jedności, co zewrzeć ich miała w legion bojowników, pod sztandarem nieziszczalnego ideału.
Z dalekich krajów nadpłynąć miał budulec, stamtąd, kędy mieszka Tęsknota.
Człowiek z toporem siedział spokojnie na brzegu, sparłszy łokcie na kolanach, z brodą na pięściach złożoną, a spojrzenie tkwiło w dali widnej tej nocy, jakby w dzień biały.
Siedząc tak zapatrzony nie wiedział co się wokół niego dzieje. Zatracił czucie ze światem zewnętrznym, a w świecie tym, dziwne zachodziły sprawy.