Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Las, do niedawna jeszcze cichy i zmartwiały rozszemrał się naraz głosami. Coś rozsuwało gałęzie z lekkim szmerem, trzaskały pod czyjąś stopą suche gałązki, tętniły głucho po mchu spieszne kroki. Najlżejszy powiew wiatru nie musnął listowia drzew ponad głową siedzącego, ni trawy dźbła tuż przy nim, a jednak w głębi lasu poruszały się krzaki i szemrało coraz mocniej, coraz donośniej.
Nagle, roztętniły się wyraźnie echa szybkiego biegu. Ktoś pędził, stąpając ciężko. Darł sobą gąszcz leśny, słychać było postęk zadyszanych z wysiłku płuc i po chwili, na czerni ostępu zamigotało białe ciało.
Człowiek z toporem poruszył się, obrócił ku lasowi głowę. Nadsłuchiwał.
Nagle, niby strzał wśród nocy, zagrzmiał okrzyk trwogi.
I wraz za nim rozebrzmiał śmiech... długi, cyniczny śmiech.
Ten śmiech ludzki, a jakby nieludzki przez zamróz jaki od niego szedł, dochodził tuż z pobliża, jakby z poza najbliższego krzaka.
Rozebrzmiał raz jeszcze, trochę ciszej i urwał się nagle.
Biegnący, zbliżał się z każdą chwilą bardziej.