Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I w tem zamaskowaniu taki straszny był, że czuło się, iż życie się urwie, jak nić pajęcza skoro tylko ...on ...zechce...
Szedł. Szli. Prosto na niego.
Serce mu bić przestało... Już nie myślał nic... tylko coś w duszy, jakby obce, wrogie, a dobroczynne zarazem, bo skracające mękę czekanie, wołało ku zbliżającym się: Prędzej! Prędzej!
Ale nie umarł, bo oto oni ulitowali się w ostatniej chwili, skinęli sobie na pożegnanie i naraz rozeszli się w prawo i lewo, skręcając znagła w pola objęte mrokiem.
Dawno ich nie było, nim się odetchnąć ważył.

Szedł z wysiłkiem prąd był wartki.
Minęły czasy górnych jazd, szczęśliwej bezkierunkowości. O nogi biły fale, każdy krok, to zmaganie się bolesne, walka o nieświadome.
Pustać. Roztoką płynie potok, a zadanie... jakiś niewyraźny nakaz:
„Tę oto łódź, bez wioseł, dla kogoś ...pocoś hen... aż do lodowca, skąd płynę, doprowadź!“
Dorosły jestem, czuł tak. To się zwie: Pełnia sił!
Łzy do ócz napłynęły.
Ktoś inny, prędko, w sekundzie z wartkim