Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle otworzył drzwi i okroczyć chciał próg. Ale zdążył się jeszcze rozpędzić, dać sobie rozmach. Dlatego nie przewalił się przez coś, co siedziało w drzwiach, szare, w pierwszem spojrzeniu nie do poznania.
Skoczył i zdziwiony obejrzał się zaraz, nie bez trwogi.
Siedziało ich dwoje. Stary wskazywał nań palcem i opowiadał coś kobiecie... kobiecie o czarnych włosach, siedzącej z głową w dłoniach z palcami w ustach... Tak... tak, to znowu ona... — pomyślał — DOLA... a on?...
Strach mu zjeżył włosy na głowie, uciekać począł i stanął dopiero, zmiarkowawszy, że go od nich sto kroków bodaj dzieli.
Obejrzał się w sam czas, by widzieć, że wstają i idą w jego stronę.
Kroczą powoli, a przestrzeni tak szybko ubywa... zauważył, zdrętwiały...
Wokół pusto, nic tylko krzaki. Naraz wydało się, że za każdym skryty stwór jakiś, co go będzie łapał, przytrzymywał...
Kroczą powoli, a coraz są bliżej, coraz bliżej... już jeno sięgnąć ręką... Świecą... by wilcze oczy DOLI... a on?
Starzec; włosy długie, płowe na twarz narzucił... twarzy nie miał żądnej. Wydało się, że szedł tyłem...