Przejdź do zawartości

Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tek... dla odpocznienia po trudach, nabrania sił... Możeby też kąpiel słoneczną?
— Dziękuję panu! Ale czy mnie pan poznajesz? Nie zdaje mi się... Jestem przywódcą legionu... byłego legionu...
Dyrektor zerwał się na równe nogi.
Przybyły chwycił go za rękę, którą już wyciągnął w stronę telefonu.
— Moment jeden — zawołał. — Jedna chwila! Przychodzę w interesie!... Posłuchaj pan.. a potem zrobisz, co zechcesz...
— Co za bezczelność! Co za straszna bezczelność! — bełkotał przerażony i ogłupiały jednocześnie dyrektor — Toż to pan rozbiłeś... pan pierwszy... wielkie... wielkie lustro weneckie... Pan jesteś ...rozbójnik! Pan... pan... ja... panu... ja... — dławił się, a ręka szukała wciąż aparatu.
— Na miłość boską! Uspokój się pan, panie dyrektorze! — prosił przybyły. — Moment tylko! Pytanie... Oczywiście... przez to samo, że tu jestem, potępiam ...żałuję wszystkiego, co miało miejsce. Moja obecność tu, to rodzaj ekspiacyi... a radbym, by także była zadośćuczynieniem dla pana... któryś tyle... tyle... Posłuchaj pan. Potępiam jaknajsurowiej tego samozwańczego proroka, który nas wszystkich... wszyst-