Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na wysokiej katedrze siedział chudy „doctor philosophiae“ z ogromnymi uszami, które odstawały od głowy. Wyliczał na palcach punkty jakiegoś dowodu...
— Po pierwsze... ...no cóż... ha?
Nikt jakoś nie wiedział, a profesor gniewał się bardzo.
W uszach tętniło:
— Po pierwsze... po drugie... po trzecie...
W powietrzu gdzieś bardzo wysoko chwiały się palce profesora, sterczały jego niezmierne uszyska.
Dziwny to był, męczący sen... jakby kara za coś... tu... wśród drogi na szczyty...?
Zbudził się o cudnym ranku i nie mógł zrazu poznać, gdzie jest. Całkiem już znikła wszelka łączność ze ziemią... chmury oddzieliły dwa te królestwa, legły morzem... zaprzeczyły oczom wszystkiego, co nie w górze... Tam zaś straszliwie było dziko, choć i niewymownie pięknie zarazem.
Wichry wyżynne tak spolerowały skałę, że powyż miejsca, gdzie stał pielgrzym, chyba na kolanach już iść trzeba było... wyżej jeszcze piersią musiałeś przylgnąć do ziemi i przeć się w zwyż rozpostartemi ramiony.
Zwolna chmury się rozstąpiły.