Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/204

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została skorygowana.

    — Widzisz! — zaczęła odrazu, jak do znajomego. — Posłałam Maćka z koniem, by nam nie przeszkadzał. Siadaj!
    Nagle ogarnęła go pasya, pasya istoty żywej i pana gruntu i chałupy w dodatku...
    — Wciórności... psiakrew jedna!... Chciał kląć, ale się splątał, bo nie wiedział, jak kląć wodę, która gada. Więc napluł tylko w garść, porwał ze ziemi babę dębową, zamachnął się i palnął z całej siły w głowicę nieszczęsnej, umęczonej wierzby, aż jękła.
    Ale czy zamach był za wielki, czy kloc uchylił głowy przed ciosem, dość, że baba się ześliznęła i potrąciła Jaśka dosyć silnie w nogę...
    — A niech to wszyscy dyabli!... — jęknął boleśnie chwytając się za nogę...
    Musiał usiąść, bo go aż zesłabiło.
    — A nie mówiłam ci, żebyś se usiadł? — rzekła woda i zaśmiała się.
    — Ty nieczysty duchu... ja ci... — wrzasnął ostro.
    Nagle włosy mu stanęły dębem ze strachu na głowie.
    — Boże ratuj! Toż ja tu pogawędki toczę z jakąś mocą piekielną...
    Zerwał się, by uciec, ale nim krok postąpił, woda rzekła: