Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czyż można się wogóle wyprowadzić? To człowiek szalony, człowiek niebezpieczny... rewolucyonista!
Z drzwi głównych wychodzi komisya, która była na strychu. Jest ich kilkunastu. Najgrubszy, widocznie prezes wyłazi z trudem na beczkę kapusty. Jakaż to dostojna postać!
Tamci, obradujący przed chwilą cofają się półkolem, by zrobić miejsce mówcy.
— Panowie! — zaczyna prezes komisyi.
Wtem z brzękiem otwiera się okno w suterynie. Słychać zmieszane głosy. Odbywa się jakieś zgromadzenie. Widać głowy, ciżba, mrok w sali podziemnej.
— Do fundamentów Starego Domu ściekło wiele łez i krwi. Grunt rozmoczyła fala gorzkich łez. Nie dziwcie się tedy, że pękają sklepienia, że się rysują groźnie plafony z drzewa fiołkowego, cudnymi obrazami pokryte. Nie dziwcie się temu wy, którzy poszukujecie zła, by je usunąć i wy, którzy poszukujecie zła, by je utrwalić... Do fundamentów Starego Domu ściekło wiele łez i krwi.
Takie słowa leciały z suteryny.
— Panowie! — wołał mowca z beczki. — Zaszczycony wyborem na prezesa komisyi dla badania ewentualności prawdopodobieństwa