Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiej lokomotywy, zazgrzytały hamulce, okrzyk z wielu, wielu piersi wstrząsnął powietrzem, stało się niemal jasno, a wszystko pokryła sobą fala pieśni potężnej, rozlewnej, zrywającej tamy ciemności, wątpienia, niepewności i złudzeń.
Zawiadowca zaraz za progiem utknął w tłumie. O pełnieniu służby nie było co myśleć. Noc wyrzuciła ze siebie masy niezmierne i stłoczyła tak, że pociąg ugrzązł w nich formalnie.
Jaśniał jak brylant na czarnym aksamicie, na tle nocy.
Okna zatłoczone były głowami, ale rysów rozpoznać nie dało się stąd.
Tysiące rąk powiewało chustkami, kapeluszami...
Serca tętniły głośno, gorący oddech uniesienia kłębił się jak kurzawa gęsta nad ludźmi, i coraz huczniej, śmielej, płynęła pieśń.

Zwyciężać noc...
Iść świtem poprzez ciemnie...
Wstań! Wstań!
Wstań! Budzę cię tajemnie...
Wstań budzę cię o zorzy...
Jestem moc...
DUCH BOŻY!