Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Umilkł na chwilę, lecz znowu spochmurniał i szeptać zaczął:
— Zaiste powiadam, jeżeli duchem nie będziecie dążyć do potęgi Indry, siłą rąk i pomysłem mózgu niczego nie dokonacie. Powiew wiatru, bałwan morski, struga ognistej lawy, wstrząsający ziemią szatan, wielki a potężny zbrodniarz, wyroków Karmy bezwiednie dokonywujący, zburzy pychę waszą, dobytek rąk i mózgu waszego i życie wasze zdmuchnie, jak gasi płomień świeczki ofiarnej dech tajfunu... Biada wam...
— Co czynić, Nauczycielu ludów? — rzuciłem mimowoli ciche pytanie i czekałem na odpowiedź z namiętną nadzieją.
— Ofiarność i czystość... czystość ducha i ciała... — popłynął z falującym od światła księżycowego powiewem i umarł w cieniu czarnych magnolij gorący, pełen rozkazu i siły szept...
Księżyc stanął w zenicie. Wszystko dokoła zbielało i srebrem połyskiwać zaczęło. Przede mną wznosił się srebrny, potężny Budda-Dajbutca. Ciężko opadły mu powieki na niewidzialne oczy; uśmiech, umierający przez wieki, rozchylił piękne niewieście wargi bóstwa; nieruchomo, w niezamąconym spokoju leżały ręce i chłodziły mądre czoło miłosierne ślimaki z bronzu.