Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciał skoczyło do wody. Współzawodnicy płynęli, nie śpiesząc się, gdyż mieli przed sobą trudne zadanie, tem trudniejsze, że zerwał się wiatr, podniósł fale, a wierzchołki ich uwieńczył białemi grzywami.
Tylko Ten Sziahara płynął szybko, prawie tak samo, jak wtedy, gdy gonił Cuki.
Wyprzedził wszystkich i znikł w oddali. Z brzegu tylko przez lornetkę można było dojrzeć śród fal obwiązaną ręcznikiem głowę pływaka.
Jeden po drugim zawracali współzawodnicy i, położywszy się nawznak, płynęli do brzegu. Tylko Ten Sziahara dążył dalej i dalej.
Przez silne lornetki morskie widziano go, jak wyrzucał po swojemu rękami i sadził gwałtownemi rzutami z bałwana na bałwan, rozpryskując pianę ich rozwianych grzyw.
Wreszcie zatrzymał się, położył na plecy i czekał. Po pewnym czasie dopłynęła Cuki. Rybak podniósł się w wodzie i spojrzał. Byli sami na kotłującej się, spienionej pustyni.
Podpłynął do dziewczyny.
— Chcę mówić z tobą poważnie, musme! — rzekł, zaglądając jej w oczy.
— Czego chcesz, sanwo? — spytała pokornym głosem, mimowoli z zachwytem patrząc w jego śmiałe oczy.
— Mnie nikt nie dorówna w wodzie, — cią-