Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

myślał o swojem. Larsen patrzył na perspektywę ulicy. Różnokolorowe szyldy, barwne tkaniny, owoce, ryby leżały na czystych totami — matach bambusowych, lub ze słomy ryżowej, i cieszyły oko piękną harmonją odcieni; kwiaty wychylały się z terasów, z okien, nad dachami wznosiły swe korony drzewa kwitnące.
Chodnikami sunęły z suchym szczękiem geta powiewne postacie w kimonach. Larsenowi wydało się, że jest w Atenach, że widzi tłum w greckich chitonach i sandałach i znowu fala rozczulenia wezbrała mu w sercu. Koniec ulicy znikał za garbem wzgórza, a wyżej nad nim, odcinając się od gasnącego już nieba, ciemną granatową linją, zamarł w potędze nieprzebranej ocean. Ciszę zamącał tylko szmer geta, lecz i on wreszcie ustał, gdyż ludzie po mozolnym dniu udali się do łazienek przed ucztą wieczorną. W gęstwinie magnolij kwitnących odezwały się cykady wieczorne; niebo ściemniało nagle, a na horyzoncie świecił się tylko szkarłatem szczyt Fudżi-Jamy; zniknął ocean w zapadającym zmroku; głosy ludzkie stały się cichsze, powolniejsze i głębsze, pełne tajemniczego znaczenia.
Larsen pożegnał gościnnego Japończyka i poszedł dalej.
Przechodził ulicę za ulicą, coraz rzadziej spotykając ludzi, aż wyszedł na szeroką aleję, którą