Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czy to nie sam Jariło rzucił tę cudowną błyskotliwość na czarne, jak straszna, tajemnicza „noc Orabinowa“, opierzenie najwspanialszego i najdumniejszego w kniei ptaka?!
W każdym razie, wychodząc przed świtem na toki głuszców, przeobraża się leśny tułacz, jakgdyby wyrasta i szlachetnieje. Nawet głos jego, zazwyczaj uniżony i pokorny, nabiera nagle odcieni dumy i pobłażliwości wielkopańskiej, szczodrobliwej.
Prowadzący myśliwego na toki, Poleszuk wie dokładnie jak i gdzie ma iść i co tam z pewnością znajdzie.
Poprzedniego wieczoru skoczył on bowiem na „zapady“, gdy głuszec z łopotem mocarnych skrzydeł i krótkim, ni to gniewnym, ni to ostrzegawczym krzykiem siada na nocleg na gałęzi świerkowej.
Skądś zdaleka „kłochtaniem“ nawołują się nawzajem kury.
Poleszuk zbadał, ile w tym i tamtym ostępie boru „posadził hłuszcow“, więc prowadzi strzelca z całą pewnością powodzenia.
Wiosenna noc w pełni. Nisko nad horyzontem, tam i sam znaczącym się poprzez korony drzew, płynie księżyc — jakiś dziwnie jasny i bliski, — zupełnie bliski. Strugi bladych jego blasków padają na zmarszczoną wiatrem „nieciecz“, na kałuże, i płachty topniejącego w dzień śniegu, ściętego o tej godzinie nocnej szkliwiem „naledzi“. W podmuchach wiatru, co rodzi się o przedświciu, niesamowicie rozkiwały